środa, 27 października 2010

My, dzieci tamtych rodziców

Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędzaliśmy dzieciństwo na obrzeżach małego miasteczka—właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią nasze szalone lata 80.:

Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo Higieny Zabaw).

Nie chodziliśmy do przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.

Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się spociliśmy.

Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nigdy nie stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia. Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci spirytusem.

Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.

Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę. Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo—jak zwykle.

Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy się w podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie muszą do niej wracać.

Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli. Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.

Zimą ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy. Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy. Dorośli nie wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.

Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.

Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję, żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną, a policja zajmowała się sprawami dorosłych.

Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do poprawczaka.

W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina. Nie potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak szliśmy grzecznie spać.

Pies łaził z nami—bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi.

Raz uwiązaliśmy psa na „sznurku od presy” i poszliśmy z nim na spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.

Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.

Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby się nie osikać lub „tam” nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział. Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.

Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać, mówić dzień dobry i nosić za nią zakupy.

Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.

Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.

Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec postawił mu piwo.

Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.

Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.

Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.

Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.

Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.

Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie liczył kalorii.

Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Nikt się nie brzydził.

Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł.

Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd.

Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie—bez beczenia i wycierania ust rękawem.

Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.

Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić, musieliśmy sobie dawać radę sami.

Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.

Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc przypadkowych wychowawców.

Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. Niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dziś jesteśmy o wiele bardziej ucywilizowani.

My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas dobrze wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.

A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!



Wiecej: http://www.eioba.pl/a134371/my_dzieci_tamtych_rodzic_w#ixzz13YIqpC3c

poniedziałek, 25 października 2010

Odkurzacz.

Zaraz, a wlasciwie juz, zaczynamy sie pakowac. Najpozniej do polowy listopada bedziemy sie juz przeporowadzac. W zwiazku z tym w domu pojawily sie puste pudelka.
Jedno z nich to pudelko po naszym nowym odkurzaczu, ktory jest jedna z ulubionych zabawek chlopcow. Wlaczaja go do pradu "na niby", i "na niby" odkurzaja.
Dzis Stas zauwazyl to to pudelko, i wielce oburzony mowi, ze "nie ma". "Czego nie ma synku?", pytam. Na co Wiktor polecial na korytarz i przybiegl.. z rura od odkurzacza. Na zdjeciu bowiem nie ma rury od odkurzacza. jest sam odkurzacz. To bylo powodem wielkiego oburzenia, ktore skonczylo sie, jak pokazalam w instrukcji inne zdjecia odkurzacza. Z rura :)

poniedziałek, 18 października 2010

niedziela, 17 października 2010

Odkurzacz i kuchnia

Wiktorek dzis odkryl, ze rura od odkurzacza mozna zapalic swiatlo i wcale nie trzeba wolac mamy zeby to swiatlo zapalila :)

To taka mysl na dzis :)

Zasluchana we francuskie piosenki delektuje sie niedzielnym spokojem, podczas, kiedy Piotrus od 8 rano na budowie skreca nasza nowa kuchnie. Tutaj dwa zdjecia z wczoraj, robione komorka, dlatego niezbyt wyrazne. Jak dobrze pojdzie, to kuchnia dzis bedzie gotowa.


piątek, 15 października 2010

Brzemienne bliźniaczki zaskoczyły rodzinę

Brzemienne bliźniaczki zaskoczyły rodzinę

11.10.2010, 20:33 NZ / justnews.com


Podwójny powód do radości miała pewna amerykańska rodzina w szpitalu w Miami, kiedy bliźniaczki urodziły tego samego dnia córki - informuje serwis justnews.com.

- Nie planowałyśmy tego – mówi jedna z bliźniaczek Alexandra. – Byłyśmy tak samo zaskoczone, jak każdy. Nie sądzę, że w ogóle mogłybyśmy coś takiego zaplanować – mówi. – To zdecydowanie nie było zaplanowane - dodaje jej siostra Cristina. Co ciekawe, noworodki ważą i mierzą tyle samo. - To pewnie dlatego, że miałyśmy podobny apetyt w czasie ciąży - mówią bliźniaczki. - Kebaby, czekoladowe koktajle i lemoniada – wymienia Alexandra.

Alexandra i Cristina trafiły na porodówkę w tym samym czasie. Jako pierwsza urodziła Alexandra. Obie siostry chciały dać córce na imię Olivia, ale Cristina, która urodziła sześć godzin później musiała ustąpić. – Będą mieć pierwszeństwo, gdy urodzą się chłopcy - mówi Alexandra.

- Ze wszystkich cudów, jakie widzimy każdego dnia, ten jest zdecydowanie najrzadszy - mówi lekarz Randy Fink ze szpitala w Miami. Chociaż Olivia i Ava są kuzynkami, a nie bliźniaczkami, wyglądają dokładnie tak samo - dodał lekarz - czytamy w serwisie.

www.onet.pl

wtorek, 12 października 2010

Rozbojniki :)

Juz dawno nie pisalam o chlopcach, bo wlasciwie nie dzialo sie nic szczegolnego. Samo zycie.
Przechodzimy trudny okres, ktory wynika z braku prawidlowej komunikacji - rozumieja juz wszystko ale nie wszystko potrafia powiedziec. Zaczynaja sie tez 'awantury' pomiedzy chlopcami, ktorych nie rozumiem jak nie widze. Dra sie wtedy w nieboglosy, nie wiem, ktory jest wtedy glosniejszy i nie wiem, co sie stalo.

W sklepach zwalaja wszystko z polek. Rzucaja butami, jak siedza w wozku.

A wiecie po co sa kasztany? Zeby rzucac nimi w wlacznik swiatla i wtedy swiatlo sie zapala.

W kosciele (w miniona niedziele bylismy na chrzcinach Krzysia, tu sa zdjecia Pawla http://picasaweb.google.pl/Maqnat13/ChrzestKrzysia101010# ) biegali po schodkach, smiali sie i wyglupiali, wchodzili na oltarz i robili porzadek w szafkach, wdrapywali sie na lawke dla ministrantow zeby gasic i zapalac swiatlo, Stas prawie wypil wode swiecona... Nie robilam zdjec, bo sie za nimi uganialam. Jakby diabel w nie wstapil. W knajpie pani kelnerka chyba sila woli powstrzymywala sie zeby ich nie skarcic, bo zagladali w kazda szafke, przestawiali krzesla, wlaczali radio, szkoda gadac. Moje slownictwo popludniami ogranicza sie do: zostaw, nie rusz, odejdz, nie dotykaj, przestan.... No moglabym pisac w nieskonczonosc.

Oczywiscie, ze poza tym sa najcudowniejsi i najwspanialsi, i kocham ich nad zycie, czasami tylko brakuje mi sil zeby ich ogarnac. Chodza dzielnie do zlobka. Nie choruja, oprocz malych katarow, ktore likwidujemy zanim sie rozwina. Zaczynaja w koncu poszerzac slownictwo, ale bardzo im to opornie idzie.

Kilka ulubionych:

apla = kawa w wydaniu Stasia,
umba = kawa w wydaniu Wiktorka (chociaz ostatnio mowi apja)
pa = woda
apis = dlugopis i autobus, ktory potem zamienil sie w apus
bamam = banan
oli = olej
papakiki = aparacik (zepsuty aparat fotograficzny)
ampa = lampa
totot = samolot
titot = pilot
tata tus tus - tata Piotrus
manus = mamusia
Puba = Pawel
helikopter -nie do powtorzenia, musialabym wstawic plik dzwiekowy :D
Smietanka i jogurcik - to samo.

Poza tym powoli zblizamy sie do remontu naszego nowego domu. Moze sie uda do konca miesiaca przeprowadzic. W sumie oprocz wyknczeniowych drobiazgow pozostalo posprzatac budowlany, bialy pyl oraz poskladac meble: kuchnia, sypialnia i pokoj Angelki (ktory jeszcze trzeba kupic)